czwartek, 30 listopada 2017

Rewolucja październikowa - Z ucisku pod terror


Luty 1920 roku okazał się nadzwyczaj mroźny. Ziemia była twarda niczym skała a lód na Angrze gruby na ponad metr. Kilku sołdatów, popychając przed sobą człowieka w mundurze carskiej armii, zbliżało się ku rzece. Za nimi kroczył ich zwierzchnik, niejaki Samuel Czudnowski. Bolszewicy podeszli do przerębli wybitej w lodzie i ustawili przed nią skazańca.
 - Admirale Kołczak, mam rozkaz waszego rozstrzelania.
Powiedział beznamiętnie Czudnowski. Stojący do swych oprawców plecami, admirał Aleksander Kołczak wbił wzrok w horyzont. Niby od niechcenia spytał swego kata:
- A jaki stopień macie, żołnierzu?
- Jestem komisarzem.
Odparł zadziornie bolszewik. Admirał zatopił swój wzrok w ostro rysującym się zimowym niebie, na którym niewyraźnie rysowała się gwiazda polarna. Lufa pistoletu uniósł się i zatrzymała w kilkucentymetrowej odległości od tyłu głowy Kołczaka. Skazaniec pokiwał głową i żachnął się:
- W wojsku nie ma takiego stopnia, a komenderować egzekucją oficera może tylko ktoś wyższy stopniem.
Nagle zapadło milczenie, lufa wymierzonej w tył głowy broni nieznacznie opadła. Czudnowski nerwowo poruszał ustami, jednak były to bezgłośne drgania. Wiatr poderwał śnieg z zaspy i sypnął kłujące drobinki w twarz carskiego admirała, ten zamrugał spoglądając ku polarnej gwieździe. Po chwili odetchnął i rzucił krotko do swych oprawców:
- Strzelać!
Kula przeszyła czaszkę Aleksandra Kołczaka, a jego martwe ciało runęło w przeręblę i zniknęło pod lodem. 7 lutego 1920 roku zabito ostatniego białego admirała a wraz z nim nadzieję monarchistów na przejęcie inicjatywy w wojnie domowej, rozdzierającej Rosję.
*sfabularyzowany tekst na podstawie książki Marty Panas-Goworskiej i Andrzeja Goworskiego „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików”

12 (25) października 1917 roku. Bolszewicy przyjęli rezolucję o zbrojnym powstaniu.

W tym roku mija sto lat od niechlubnego przewrotu w Rosji, zwanego rewolucją październikową. Na łonie porażek carskiej armii na frontach I wojny światowej, braku zrozumienia przemian społecznych przez wyższe sfery i pogłębiającego się kryzysu politycznego wyrosła siła, która przetrąciła kręgosłup starego porządku. Czy lepszego niż bolszewia? Trudno na to pytanie odpowiedzieć, ale z pewnością nie gorszego. Już sama nazwa czerwonej rewolucji nie jest zgodna z prawdą. Wynika to jednak z różnic kalendarzowych carskiej Rosji i Europy. Faktycznie rewolucja październikowa miała miejsce w listopadzie. Nie chcę tu jednak opisywać jej genezy i przebiegu. Chciałbym natomiast obraz tego przewrotu ukazać na przykładzie ludzi, którzy byli nie tylko jej świadkami ale i częścią. Ludzi których rewolucja ukształtowała, zmieniła i ostatecznie, w niektórych przypadkach zniszczyła.

sobota, 11 listopada 2017

Tarnów - Jak rodziła się niepodległość

Żołnierze jednej z kompanii 20 Pułku Piechoty Polskiej Armii Austriackiej w Tarnowie gromko krzyknęli:
- "Niech żyje Polska!".
Następnie jak jeden mąż wyciągnęli ręce zdejmując z głów swoje szaro-niebieskie czapki. Dłonie pośpiesznie odginały, zrywały i z brzękiem rzucały na ziemię austriackie bączki.  
Kapitan Jan Styliński z uśmiechem na ustach poprowadził sowich towarzyszy w mrok budzącego się dnia. Właśnie zaczynał się 31 Październik roku pańskiego 1918.
Kompania szybkim marszem ruszyła ulicami Tarnowa do koszar, w których kwaterowały kompanie wiedeńskie. Wkoło panowała cisza i spokój, jak gdyby ten świt nie różnił się niczym od wielu innych leniwie wstających w mieście nad Dunajcem. Kiedy Polacy "wlali" się na ulicę Wałową, niespodziewanie przed nimi pojawili się austriaccy oficerowie jednego z pułków wiedeńskich. Legioniści złapali za broń, w ich oczach błysnęło zdecydowanie i tęsknota - uczucia dojrzewające w narodzie przez 123 lata. Tamci jednak zbili się w grupkę i lekko unosząc dłonie zawołali:
- "Halt!". 
Z tego zlepku zaborców, na czoło wysunął się jeden człowiek.
- "My bić się nie chcemy!" przemówił "Uzbrojeni Polacy na dworcu nie pozwalają żadnemu Austriakowi ujść z bronią w ręku. Nikt z nas nie myślał, że będzie to tak wyglądać."
"Wiedeńczyk" zatoczył nerwowo spojrzeniem po swoich towarzyszach a następnie po Polakach. Ci ostatni nieco opuścili lufy karabinów. Wtedy kolejny z oficerów zaproponował:
- "Pozwólcie nam zatrzymać broń a niezwłocznie opuścimy wasze miasto. W obecnej sytuacji wydarzenia w Tarnowie spotykają się z naszym désintéressement. Broni zostawcie nam chociażby tyle, aby móc przed napaścią się obronić. Żołnierz bez broni niczym od "chama" się nie różni, a czasy niespokojne mamy."

Gdy austriaccy oficerowie wraz ze swoimi żołnierzami opuszczali Tarnów, jeden z ich dowódców skinął w kierunku polskiego oficera lekko się uśmiechając. Żołnierze cesarza opuszczali Galicję nie tylko ze swoją bronią ale również z eskortą wojska państwa, które właśnie dziś zaczynało "powstawać z martwych."  
      * Sfabularyzowany tekst na podstawie materiałów źródłowych

Tarnów rok 1918.

11 Listopada, wyjątkowy dzień w życiu każdego kto chce czuć się Polakiem i chce kultywować pamięć swego narodu, oraz być dumnym z poświęcania swoich przodków. Tę starą rocznicę nie było nam dane świętować w pełnym jej wymiarze prze długie lata. Jedynie w okresie II RP były defilady, kwiaty i łzy. Później od '39 do 1989 było ono zakazane a komuniści zamienili je nam na Święto Odrodzenia Polski (obchodzone 22 lipca).
Spory o to, gdzie zaczęła się polska niepodległość trwają do dziś. Jednak najprawdopodobniej pierwszym miastem, gdzie dokonał się "czyn zbrojny" oraz cywilne przejęcie władzy był Tarnów. Oto krótka historia tych wydarzeń.

wtorek, 7 listopada 2017

"Reformacja. Rewolucja Lutra" Sebastiana Dudy - Recenzja

Reformacja? Marcin Luter? Tak wiele już w tym temacie pojawiło się opracowań, książek i filmów. Czy warto zatem sięgać po kolejny tekst na ten temat? To pytanie zadałem sobie jako pierwsze, gdy tylko spojrzałem na książkę Sebastiana Dudy.
Po przeczytaniu jednak musiałem się głębiej zastanowić nad problematyką reformacji jak również zrewidować moją dotychczasową wiedzę na ten temat.
Owa publikacja nie jest jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka, biografią augustiańskiego mnicha, postrzeganego jako "ojca" reformacji i inicjatora rozłamu w XVI wiecznym Kościele. Nie jest również traktatem na temat samego ruchu reformacyjnego.
Czym więc jest książka Sebastiana Dudy? Ciężko mi jest jednoznacznie znaleźć trafne w stu procentach określenie. Na pewno jest szerszym spojrzeniem nie tylko na postać samego Marcina Lutra, ale również na całą jego epokę, jak również na średniowieczny Kościół katolicki. Choć i to nie jest do końca prawdą. By lepiej zrozumieć genezę wielkiego rozłamu w Kościele zachodnim jak i samej reformacji autor sięga do wydarzeń, w których centrum stali: John Wycliffe, Jan Hus czy Girolamo Savonarola. Choć ten ostatni raczej nie wpisuje się powszechnie w kanon prekursorów rozłamu w Kościele. Dlaczego więc Sebastian Duda wspomina jego postać? Tu odsyłam do lektury.  Należy pamiętać, że Marcin Luter nie wziął się znikąd, nie pojawił się ot tak po prostu pewnego dnia pod kościołem w Wittenberdze z wymyślonymi przez siebie tezami by przybić je do wrót świątyni. Dzięki książce Sebastiana Dudy możemy poznać powody, jak i sam przebieg, duchowej metamorfozy wierzącego i oddanego Kościołowi mnicha. Podróż do Rzymu i wielkie rozczarowanie realiami panującymi w środowisku wyższego duchowieństwa było punktem zwrotnym w życiu Lutra. Jednak nie od razu postanowił dzielić Kościół, nękany wyrzutami sumienia i walcząc ze skrupułami starał się odnaleźć sposób na swoją duchową wędrówkę.

środa, 1 listopada 2017

"Indianapolis" - "Posłaniec śmierci"

Litchfield - Connecticut, USA. 6 listopada 1968 roku.
Poranek był rześki w tę pochmurną środę (9°C), było jednak sucho. Charles McVay ubrał się w swój admiralski mundur. Pomimo 70 lat trzymał się prosto a w jego ruchach widać lata wojskowego drylu. Spojrzał w bok a następnie powoli wyciągnął dłoń w stronę leżącego na stoliku rewolweru. W pół drogi cofnął jednak rękę. Teraz sięgnął do kieszeni, by dotknąć swojego talizmanu. Dobrze pamiętał moment, gdy ojciec podarował mu ołowianego marynarzyka. Zacisnął powieki, spod których spłynęła łza.
"Louise... tak mi ciebie brakuje...".
Ze wszystkich trzech żon, druga była miłością jego życia. Dopóki rak nie postanowił inaczej.
Otworzył oczy i spojrzał niewidzącym wzrokiem w lustro. Zamiast swego odbicia widział "Indy". Tak żartobliwie nazywano wówczas ten okręt. Znów musiał zacisnąć powieki. To się dzieje na nowo... Bezustannie powracający koszmar, zarówno we śnie jak i na jawie. Zacisnął rękę na ołowianej figurce, tak mocno że ból przeszył jego dłoń. Jednak prześladujące go slajdy nie zniknęły.
Eksplozja, szarpnięcie i jęk stali. McVay zrywa się z pryczy. Podbiega do interkomu, głucho... Okręt trzeszczy i dziwnie się przechyla. Kapitan wybiega na pokład, który już został ogarnięty przez ogień.
"Myślałem, że go ugasimy...".
Marynarze biegają w amoku, część z nich w kamizelkach, inni wyrwani ze snu, półnadzy. Większość nie reaguje na wykrzykiwane przez niego polecenia. Ktoś wyskakuje za burtę, potem kolejny.
"Szalupy... szalupy... dlaczego mnie nie słuchali?"
Słyszy swój głos nakazujący wysłać SOS i komunikat o zatonięciu.
"Tak, wtedy było już po wszystkim, „Indy” był śmiertelnie ranny"
Widząc beznadziejność sytuacji i czując, jak okręt przechyla się dziobem w dół daje rozkaz do opuszczenia jednostki.
"12 minut... jak to możliwe? Cały okręt zniknął w 12 minut".
Potem już tylko ciemność, słona woda i palący oczy oraz gardło olej unoszący się na wodzie niczym nagrobek po krążowniku.
"Musiałem stracić przytomność...".
Kolejny slajd to dzień. Setki jego chłopców dryfuje na falach, było zaledwie kilka tratw ratunkowych.
"Dlaczego mnie nie słuchali? Szalupy...".
Najgorsze jednak były krzyki, gdy przypłynęły rekiny. Jeden po drugim znikający pod taflą, momentalnie czerwieniącej się wody, ludzie. Utrata człowieczeństwa, gdy dryfujący na falach zaczęli w walce o miejsce na tratwie mordować się nawzajem, gdy ogarniał ich obłęd i halucynacje z powodu odwodnienia i hipernatremii.
"Krzyki i bezsilność... miałem w tedy jak inni, po prostu skoczyć i dać się objąć ciemności".
Kontradmirał szybkim ruchem zgarnął ze stolika swoją służbową broń, zbiegł po schodach i wyszedł do ogrodu. W dłoni ołowiany marynarzyk. McVay patrzy na niego, jak gdyby chciał przeprosić, błagać o wybaczenie. Drugą rękę, tę z rewolwerem, uniósł do skroni... Ciemność.



USS "Indianapolis" na kotwicy w Pearl Harbor, rok 1937.


By opowiedzieć Historię krążownika USS "Indianapolis", trzeba wspomnieć również kilka innych. Losy tego okrętu splatają się z losami wielu setek a nawet tysięcy, jeśli nie milionów ludzi. 10.000 ton żelaza przyniosło rozpacz i śmierć dwóm nacjom i stało się synonimem "posłańca śmierci", pomimo, że tak naprawdę za wszystkimi tymi nieszczęściami stali ludzie i ich nonszalancja.